0
0
Start Blog Warhammer 40.000 – Dawn of...

Warhammer 40.000 – Dawn of Fire

26 sierpnia 2025
Historia Krucjaty Indomitus

Tym razem o wielu rzeczach, które dla każdego oprócz fanów będą miały mało sensu. Także zapnijcie pasy, Ladies and Gentlemen. Piszę to w sobotę, a cały piątek spędziłem w szpitalu na SOR-ze, gdzie doświadczyłem – ja i zresztą inni pacjenci – chamstwa, dziadostwa i skurwysyństwa. Chociaż pani pielęgniarka i lekarz byli mili… Oni jedyni… Niemniej, pokrzepiony tym, że raz po raz Polacy w Polsce traktowani są gorzej niż zwierzęta u weterynarzy, jestem gotowy pisać tę krótką recenzję. Lecz najpierw – wprowadzenie do lore.
Po zniszczeniu planety Cadia w XIII Black Crusade, przewodzonej jak zawsze przez Warmastera Chaosu Abaddona Despoilera, siły Imperium of Man mogły liczyć tylko na cud.
Cud ten nadszedł pod postacią wskrzeszonego Roboute Guillimana – Prymarchy Ultramarines. Sądzę, że nie było lepszej persony do wstawienia do settingu, by ratować dupska lojalistom. Najpotężniejszy umysł taktyczny oraz administracyjny Ludzkości ruszył do boju po 10 tys. lat podtrzymywanego w czasie snu, by wykaraskać wiernych Imperatorowi z łapsk Bogów Chaosu.
Jego Krucjata Terrańska, by dotrzeć do Pałacu swojego Ojca (Imperatora), opisana została w Gathering Storm: Rise of the Primarch w 2017 roku. Po ciężkich bataliach, wielu ofiarach, mierzeniu się ze swoim zdradzieckim bratem, Magnusem Czerwonym, na powierzchni Luny Guilliman osiągnął swój cel. Trafił na Terrę i dostąpił – sam, on jedyny – audiencji u Imperatora. Co tam usłyszał, dowiedzieliśmy się dopiero w trzeciej części trylogii Dark Imperium, „Godblight” z 2021 roku.
Mianowicie Imperator, a bardziej fragmenty jego duszy oznajmiły w przebłyskach wszechświadomości, iż Prymarcha jest ostatnią nadzieją i bronią Ludzkości, by zwyciężyć i tylko on tego może dokonać. Roboute wiedział, ile czeka go pracy, dlatego też od razu przystąpił do działania. Jako Syn Imperatora mianował się Lordem Regentem Imperium i zwołał najpotężniejszą krucjatę w historii nowoczesnej Ludzkości, krucjatę porównywalną z legendarną Wielką Krucjatą. Ochrzczona Krucjatą Indomitus ruszyła ona w galaktykę przedzieloną na pół Wielką Wyrwą Chaosu, by nieść światło Imperatora i władzę Terry wszędzie, gdzie została ona utracona.
Prócz tej mitycznej wręcz w potędze kampanii, świadkami byliśmy także Ultima Founding – kolejnego Utworzenia Zakonów Space Marines. Ba! Mowa tutaj nie o klasycznych, znanych nam dobrze Adeptus Astartes, lecz o dziełach Archmagosa Dominusa Belisariusa Cawl’a – Primaris Marines. Silniejsi, więksi, mocniejsi, odporniejsi, szybsi, zręczniejsi, stabilniejsi genetycznie niż znani wszystkim Space Marines (od teraz tytułowani Firstborn Marines).
Krucjata Indomitus, zaczęta w 8. Edycji Warhammera, jest wydarzeniem tak monumentalnym, iż, mimo że oficjalnie się skończyła i fabuła leci dalej, ciągle wydawane są do niej nowe rozszerzenia i dodatki informacyjne. Zaliczyła też retcon, gdzie jej czas trwania, opisywany wpierw jako 100 lat, został przez twórców skrócony do raptem 10. Domyślam się doskonale, iż miało to na celu zachowanie życia większości postaci, które przy niej przetrwały, gdyż większość ludzkich bohaterów nie byłaby w stanie przeżyć całego wieku. Skracając Indomitus Crusade w jej paśmie fabularnym do 10 lat, dajemy tym postaciom możliwość służenia fabule w innych pracach. I teraz właśnie przechodzimy do serii, którą całą przeczytałem dla siebie i dla Was. Wspominać też będę o innych książkach spoza tej serii, z których strzępki informacji pojawiają się w tej głównej serii.
Seria Dawn of Fire zaczęła się w 2020 roku, a skończyła w 2025. W jej skład wchodzi 9 książek głównych. W pisaniu przez Black Library jest też spin-off pierwszej części tej serii, który ma wyjść w 2025 roku. Dzieła te przybliżają nam znacząco dzieje Krucjaty Indomitus, której post-historię śledzić mogliśmy chociażby w trylogii Dark Imperium, przedstawiającej wydarzenia po niej – tzw. Plague Wars, gdzie Ultramarines ze swoimi successor chapters walczą z Legionem Heretic Astartes (Chaos Space Marines) Death Guard, dowodzonymi przez zdradzieckiego Prymarchę Mortariona – brata Guillimana. Ci dwaj ścierają się w wielu kulminacyjnych momentach tamtych wojen, które toczą się o przyszłość Ultramaru i jego 500 światów.
Otwierającą książką serii Dawn of Fire jest Avenging Son. Jest to tytuł Roboute Guillimana, jak określają go w 41. (a w zasadzie w 42.) tysiącleciu lojaliści. Siły Imperium, potężne floty kosmiczne, zbierają się w swojej niebotycznej wręcz liczebności, by przygotować się na odepchnięcie ciemności Chaosu i ustabilizowanie Imperium Sanctus oraz przebicie się, jeśli to w ogóle wykonalne, do Imperium Nihilus (Imperium Sanctus to połowa galaktyki, czyli Imperium of Man po stronie Great Rift, gdzie znajduje się Terra. Imperium Nihilus to druga połowa galaktyki, gdzie Terry nie ma i w konsekwencji światła Astronomicanu).
Książka opowiada o tajnej i arcyważnej misji, jaką muszą podjąć Ultramarines i Imperial Crusade Fleet Tertius, by zniszczyć budowaną przez siły Chaosu maszynerię, która może zagrozić przyszłości Imperium of Man. Nie wiem, na ile chcę bawić się w spoilery, gdyż zapewne miażdżąca większość z Was i tak tych książek nie przeczyta, dlatego też będą one takie połowiczne.
W całości przygotowań wojennych wyłania nam się postać inkwizytora Leonida Rostova, który wywodzi się z Ordo Xenos. Jest to ciekawe, gdyż Rostov powinien przede wszystkim skupiać się na xenosach, a tymczasem tropi on enigmatycznego agenta Chaosu, nazywanego Ręką Abaddona (Hand of Abaddon). Niemniej, jako inkwizytor, ma on niszczyć każdy rodzaj zagrożenia dla ludzkości, a że od 8. Edycji to Chaos jest na pierwszym planie, jego wojna dotyczy również Mrocznych Potęg. Rostov ukazywany jest nam jako specjalista, który nie posiada wpływów i kompetencji Lorda Inkwizytora czy Mistrza, a tym bardziej zasobów najpotężniejszych z Ordo, lecz nie ustępuje im determinacją oraz zaangażowaniem. Nie waha się nigdy ryzykować swojego życia, by zapewnić sukces Imperium nad wrogami Imperatora.
Drugi tom nosi tytuł Gate of Bones i ten z kolei opowiada o działaniu małej grupy Adeptus Custodes, czyli elitarnych pretorianów Imperatora, na świecie świątynnym Gathalamor. Custodes wysłani zostali w liczbie kilku przez Prymarchę w celach rekonesansu. System, w którym znajduje się ten świat, ma stabilne połączenie w osnowie, które umożliwi krucjacie dalszą podróż tam, gdzie jest potrzebna. Złota Świta (jak nazywani są ci wojownicy) zastaje Gathalamor w ogniach wojny. Plugawi Heretic Astartes Word Bearers z armiami kultystów i mutantów prowadzą desakralizację tego globu w celu, jak się później okazuje, odnalezienia artefaktu iście szatańskiego pochodzenia. Stawiają im czoła żołnierze Żelaznej Gwardii Mordian i Siostry Bitwy zakonu Całunu Srebrnego. Oni jednak nie mogą podołać niekończącym się hordom opętanych okropieństw i mających tysiące lat doświadczenia wojennego Upadłych Kosmicznych Marines. Sytuacja zmienia się, gdy czterech Custodian dołącza do boju. Przebijają się oni do potężnej katedry imperialnej we władaniu zdrajców, korzystając z ataku frontalnego Żelaznej Gwardii Mordian, i rozpoczynają rzeź. Musicie wiedzieć, iż Custodianin jest czymś niebotycznie lepszym od człowieka zwykłego, jak i nawet kosmicznego Marina. Custodianie powstają w niezrozumiały i dawno zapomniany sposób z potomków elitarnych rodów szlacheckich Terry. W okresie wczesno-dziecięcym są oni poddawani alchemicznym procesom na poziomie atomowym. Napiszę to z caps locka: KAŻDY ATOM ICH CIAŁ JEST SZCZYTEM PERFEKCJI LUDZKIEGO RODZAJU. Są oni endgamem, jeśli chodzi o rozwój ludzkości. Powiem Wam ciekawostkę. Jeśli refleks Custodiana spadnie do 1/10 refleksu wyćwiczonego zwykłego człowieka, jest on niezdolny dalej pełnić swoich obowiązków jako pełnoprawny Custodian i zostaje Eye of the Emperor. Oddaje pancerz i broń, by podróżować po Imperium i tropić zagrożenia wobec Imperatora. Tak mają oni wyśrubowane normy. Custodianin ma siłę kopnąć czołg, aż ten wyląduje dachem do góry. Ma w ramionach moc rozerwać na pół Ogryna (klasa pół-ludzi, którzy są wielcy, silni i głupi, mają grubo ponad 2 m wzrostu i tyle samo szerokości. Ogryni mają dość siły, by łamać ręce nawet Space Marines). Mają taką wprawę bojową i zdolność ciała, iż pojedynczy Custodianin zabija dziesiątki Kosmicznych Marines, a ci nawet nie mogą ich trafić!!! Są znane przypadki, gdzie zbroje Custodianów przetrwały uderzenia macro cannon shells. Wiecie, jakie to są pociski? Wyobraźcie sobie pocisk do działa wielkości bloku mieszkalnego albo i większy – nie armatę, a sam pocisk. Uderza mocniej niż bomba atomowa, a oni i tak mogą to przeżyć!!! Tym są właśnie Adeptus Custodes i jest ich DZIESIĘĆ TYSIĘCY (10.000). Nie dziwne jest to, że do zmierzenia się z całym światem wystarczyła czwórka. I tu spoiler: wystarczyła naprawdę tylko czwórka i tylko jeden umarł w starciu z Demon Princem Chaosu – ich tak naprawdę najpotężniejszą jednostką. MASAKRACJA xdd.
Trzeci tom to Wolftime i teraz tak: Wolftime to określenie zakonu Space Marines Space Wolves na czas, w którym ich Prymarcha Leman Russ powróci i zarządzi nimi w ostatniej wielkiej wojnie oraz szarży na wrogów Imperatora. To się tutaj nie dzieje, od razu mówię. Mamy jednak ogrom wiedzy, fabuły o Space Wolves. Kosmiczne Wilki, wykrwawione na wojnie o swój świat macierzysty Fenris z Legionem Tysiąca Synów (Heretic Astartes), dowodzonym przez samego Magnusa Czerwonego, XIII Czarnej Krucjacie Abaddona i III Wojnie o Armagedon, gdzie tropiły Prophet of the Waaagh!, którym jest orkowy Wojenny Lord Ghazghkull Mag Uruk Thraka, nie mają odpoczynku. Znów walczą z zielonoskórymi, tym razem na wraku kosmicznym i walka ta idzie dla nich źle. Co więcej, Logar Grimnar, mistrz zakonu Space Wolves, otrzymuje wieści, że na Fenris zmierza fragment floty Krucjaty Indomitus, który ma dostarczyć Primaris Marines dla Kosmicznych Wilków wraz z technologią do ich tworzenia. Grimnarowi to się absolutnie nie podoba. Nie chce ludzi spoza Fenrisa w szeregach swojego zakonu i nie ufa Roboute`owi Guillimanowi, którego Space Wolves tytułują „Legionbreaker”, gdyż 10 tys. lat temu to właśnie on złamał legiony na zakony. Śledzimy również losy Primaris Marina Gaiusa, który ma dołączyć do Space Wolves, lecz by to zrobić, musi przejść próby takie same jak wszyscy inni bracia zakonni. W ten oto sposób odbywa on pielgrzymkę po Fenrisie w celu sprawdzenia siebie w jego lodowej dziczy. Również mamy wgląd w lud Fenrisa, gdzie jedna z wieszczek otrzymała wizję, którą musi dostarczyć przed samego Wielkiego Wilka (Grimnara), gdyż wizja ta może uratować przyszłość zwycięstw zakonu w wojnach, jakie przyjdzie mu toczyć.
Ogólnie książka mocno pokazuje plemienność oraz dumę Kosmicznych Wilków. Urzekły mnie bardzo testy, które musiał odbyć Gaius, by zostać zaakceptowanym przez inne Wilki. Testy te polegały na przetrwaniu na Fenrisie, co graniczy z cudem samo w sobie oraz na wsparciu jego społeczności w godzinie próby, co również wykonał. Zyskał tym samym swoje nowe imię: Kjarg Iron-Oath – Kjarg Żelazna-Przysięga, gdyż złożył przysięgę, że powróci do Aett (dom Space Wolves) przeżywszy i tak też zrobił.
Czwarty tom zatytułowany został Throne of Light. W nim inkwizytor Rostov kontynuuje swoje śledztwo w celu namierzenia i zniszczenia Hand of Abaddon. Bardzo urzekła mnie szeroka kompetencja Rostova przy prowadzeniu dochodzenia. Styl jego przesłuchań, gdy rozmawia z podejrzanym o udział w herezji człowiekiem, polega na tym, że zamiast zdobywać się na tortury, krzyk czy otwartą agresję, używa spokojnego, acz lodowatego tonu, opisuje swoje stanowisko oraz jak bardzo ponad w hierarchii znajduje się od odpytywanego przez niego nadzorcy, a także zadaje szereg pytań, którymi metodycznie wpędza grzesznika w winę, by odejść bez jednoznacznego zakończenia sprawy, gdy otrzyma informacje, jakich potrzebował. Rostov jest psionikiem – co prawda słabej klasy i mocy, lecz ma dostęp do kilku ciekawych zdolności, jak np. czytanie serc ludzkich i poznawanie po oczach duszy człowieka, czy kłamał, czy mówił prawdę. Dlatego też jest on zawsze pewny swoich źródeł informacji i interrogacji. Nie można go oszukać ani okłamać.
Tymczasem Ligi Czarnych Okrętów (floty oddelegowane do łapania apostackich psioników w celu ich szkolenia, przerabiania na paliwo do Złotego Tronu, czy ich neutralizacji) są tropione i atakowane raz po raz przez Heretic Astartes Legionu Word Bearers. Mamy pokazany atak na jeden z takich okrętów i daremną obronę Sióstr Ciszy, które jednak kilku Upadłych Aniołów (teologiczna nazwa na Kosmicznych Marines Chaosu) zabiły, lecz wszystkie poniosły śmierć, a psionicy stali się łupem Zdrajców. Po co to się dzieje? Po to, by osłabiać Złoty Tron i znaleźć odpowiednik psioników dla rytuałów Chaosu. Historię jednego takiego delikwenta przedstawiono później w tekście.
Kolejnym wątkiem jest Racej Lucerne, który jest primaris kosmicznym marinem linii genetycznej Rogala Dorna. Racej w czasie Krucjaty Indomitus służył jako Unnumbered Sons i został wysłany z misją namierzenia Angevin Crusade zakonu Black Templars. Odnalazłszy ją, zastał ledwie garstkę czarnoopancerzonych synów Dorna z przepełnionymi kostnicami ich poległych. Po wsparciu Primaris Marines, jakie ta krucjata miała otrzymać, nie było śladu, co dogłębnie zaniepokoiło Raceja. Wygrawszy honorowy pojedynek, dołączył do malutkiej krucjaty, by walczyć ku czci Imperatora. Domyślał się jednak, że przewodzący nią kapelan nie mówi mu całej prawdy, a wręcz go okłamuje. Jego przypuszczenia okazały się prawdą.
Losy wszystkich protagonistów i antagonistów krzyżują się na planecie Srinagar Primus w systemie Srinagar, gdzie znajdował się chór Astropatów, który rezonował dziwnymi sygnałami, mówiącymi o wielkiej nadziei dla Imperium. Word Bearers postanawiają zniszczyć ten chór. Imperium, na czele z Space Marines, postanawia walczyć ze Zdrajcami. Rostov, pośród walk, zmierza na konfrontację z kimś, kogo uważa za Rękę Abaddona. Akcja się zagęszcza. W międzyczasie wychodzi na jaw absolutnie heretycki czyn przeszły Krucjaty Angevin. Leje się krew. Szczegółów nie będę Wam podawał, lecz ogólnie muszę powiedzieć, że z tej książki jestem zadowolony.
Piąte rozwinięcie serii Dawn of Fire to The Iron Kingdom. Ta książka z kolei jest kompletnie, absolutnie, bezapelacyjnie, stuprocentowo chujowa. Dosłownie, definitywnie, niepodważalnie o kant dupy rozbić. Po prostu.
Przetrzebiona wojną grupa flot bojowych Praxis dotarła do feudalnego świata Kamidar. Cel wizyty był dwojaki: przygotować się sprzętowo i zaopatrzeniowo do dalszej wojny oraz oddać ciało poległej księżniczki Jessivayne Y`Kamidar jej matce, królowej Orlah Y`Kamidar. Musicie wiedzieć, że w Warhammerze 40k rody rycerskie Imperium i Mechanicus mają w swoich szeregach zarówno kobiety, jak i mężczyzn, a także, że one nie ujeżdżają koni, a walczą za pomocą sterowanych przez siebie maszyn/robotów. Wpiszcie sobie w neta „Warhammer 40k Imperial Knights” i zobaczycie, o czym mowa – a mowa jest o kilkunastometrowych maszynach mordu i śmierci, które poruszać się potrafią jak drapieżne koty. Co jest ZJEBANEGO w tej książce? W zasadzie poza wątkiem Black Templars (innych niż w IV części), walczących z Red Corsairs, wszystko. Otóż królowa-murzynka Orlah jest niepocieszona tym, że jej córka zginęła walcząc za Gathalamor, mimo że jej ród złożył ślub, by tej planety bronić za wszelką cenę (mowa tu o II części Dawn of Fire). Dowódca grupy Praxis, commander Tiberion Ardemus, używa pośrednio ciała jej córki jako swoistej karty przetargowej. Mianowicie odda ciało na pogrzeb, jeśli wpierw królowa zaakceptuje potrzeby zaopatrzeniowe floty Imperium. Królowa-murzynka ciało córki odzyskuje i tutaj uwaga: WKURWIA JĄ FAKT, ŻE WIDAĆ NA NIM ROZKŁAD. No WOW!!! Ona martwa jest od wielu miesięcy – czego się głupia kwoko spodziewasz? No i co robi? Otóż wypowiada wojnę Imperium. Morduje pochód żałobny, napadają jej rycerze (przypominam, że oni są w tych giga-mechach wszyscy – jak czytacie „rycerz”, to mowa o giga-robocie turbo uzbrojonym, pilotowanym przez człowieka) na konwoje imperialne, morduje Kosmicznych Marines i co mnie rozbawiło do łez – gacie musiałem zmieniać, bo ze śmiechu aż „na miękko” szło zrobić – jej gwardia pałacowa z melta-gunów zabiła Custodianina. Widzicie, wy nie rozumiecie, co to znaczy. Ja Wam wyjaśnię: Custodianie są osobistą gwardią Nieśmiertelnego Boga-Imperatora, tego samego, który stworzył Imperium i tego samego, w którego wszyscy wierzą absolutnie.
W średniowieczu tak w Jezusa Chrystusa ludzie nie wierzyli, jak wierzą w Imperatora. Custodianin jest uznawany za najwyższego i najdoskonalszego sługę Imperatora. Jego słowo to słowo Imperatora. Jest on doskonałością Imperatora, jest on emisariuszem Imperatora, jest ostatecznym wojownikiem Imperatora, jest głosem Imperatora, jego wolą, jego sprawczością, jego gniewem, zemstą itd. I TA GŁUPIA KURWA GO ZABIŁA!!! To tak, jakby wierni chrześcijańscy zabili anioła Boga. To jest dosłownie ta sama sytuacja. Nie ma, ludzie, większej herezji. Już zabicie Prymarchy jest mniejszą. To jest dosłownie, jak napisałem, zabicie anioła Boga. Co prawda trzema strzałami z karabinów, które na raz (jednym strzałem) niszczą czołgi, ale jednak. To jest kurwa absurd. Żebyście wywiedzieli, jaki ja jestem wzburzony.
Co się dzieje dalej? Otóż ta królowa-murzynka okazuje się, że, uwaga… MA ARSENAŁ NUKLEARNY. Co się dzieje dalej? Otóż ona bombami atomowymi bombarduje orbitalną flotę imperialną i rozpierdoliła m.in. strike cruiser Space Marines z 200 Kosmicznymi Marines na pokładzie. 200 Marines… Ludzie, oni mogą całe systemy gwiezdne podbijać. Ja pierdolę…
Tutaj aż napiszę Wam zakończenie. Wojna jest dla sił Kamidaru zgubna. Miażdżąca większość ich rycerstwa ginie, mają też zdrajcę w swoich szeregach i agenta Chaosu na dodatek. Królowa jest tak pochłonięta swoim debilizmem, że nie widzi, iż szkodzi wszystkim, tylko chce napierdalać dalej – ino tylko gwiżdże i ruina, jaką robi, ją nie obchodzi. Flota Praxis, chociaż zdziesiątkowana tą wojną, uzyskuje przewagę. Pomagają jej też Black Templars, którzy przybyli i oni przebijają się do pałacu. Królowej nie ma. Zraniona przez agenta Chaosu, wsiada do swojego rycerza (mecha) i goni zdrajcę, wypowiadając mu pojedynek. Ogólnie ma o rząd rycerza lepszego. Jej robot jest potężniejszy. Jednak rana okazuje się śmiertelna i kończy ją, nim może dobić wroga. Czyli ta głupia kurwa nawet nie dała rady tej jednej dobrej rzeczy zrobić i zabić zdrajcę. Dramat. To jest jedna z najdebilniejszych książek WH40k, gdzie histeria murzynki kończy się śmiercią milionów ludzi, setek post-ludzkich wojowników, Custodianina, zniszczeniem wielu pojazdów, rycerzy, przede wszystkim okrętów kosmicznych, których budowa trwa pokolenia. Chaos zyskał przez jej debilizm. Szkoda, że mogła umrzeć tylko raz i niech demony Osnowy ruchają ją w dupę. Nie mam dla tej debilki litości.
Szósta część to The Martyr`s Tomb i to jest już znacznie lepsza książka, chociaż cierpi ona na powtarzalność schematów. Otóż mamy wojny obronne, jakie prowadzą Black Templars i Siostry Bitwy z Death Guard. W tle pojawia się trochę polityki oraz próby odnalezienia stabilnej drogi do Imperium Nihilus przez Rogue Trader Katlę Helvintr. Ogólnie niemal całą książkę tak naprawdę mamy przedstawioną wojnę z synami Mortariona (Death Guard). Czy narzekam? Nie. Siostry Bitwy są mocarnie rozmodlone, Black Templars to wręcz mistyczni mnisi-wojownicy, jakimi powinni być i kierowani są przez wizje od Imperatora. Ich Czempion – i tu określenie adekwatne: „Przechuj” – Black Swordem ciora Chaosiarzy od demonów przez Terminatorów Death Guardu, aż byłem przerażony, gdy to czytałem. Naprawdę, ludzie. To, co ten Space Marine robił tym mieczem, to był gwałt na Zdrajcach. On ich mordował jak szmaty. Stare, sprute, brudne i mokre szmaty. Ogólnie mamy fajne proroctwo, Custodianina, który umarł dopiero po tym, jak zabił Death Guardu w ilości, jakiej nie zabiłoby pół zakonu Space Marines. Wielkie poświęcenia, powstanie żyjących świętych, moc wiary, Ave Imperator Rex i inne takie. Naprawdę dobra książka na takie odmóżdżenie, gdzie ma być łupu cupu, zdrowaśka, łupu cupu, zdrowaśka i tak w kółko z małymi przerywnikami. Daje okejkę.
Siódmy tom to Sea of Souls. Tutaj mam mieszane uczucia. Książka opowiada historię uwięzionego w Osnowie, a potem w kosmicznej przestrzeni okrętu kosmicznego floty Imperium, który stał się swoistą przechowalnią dla interrogatora Inkwizycji wraz z jego świtą, którzy strzegą ultraważnego i tajnego artefaktu. Okaleczony po bitwie okręt kosmiczny nie ma radarów ani skanerów i jest ślepy w przestrzeni. Dzieją się na nim – im dalej w czas – tym dziwniejsze i bardziej złowrogie rzeczy. Wszystkim, w dużym skrócie, zaczyna odbijać szajba. Ja, ludzie, nie będę tutaj rozpisywał się, co się dzieje w tej książce, gdyż to zajęłoby mi 3–4 strony roboty, bo fabuła jest dość skomplikowana. Powiem jedynie od siebie, że autor próbował mocno w „cosmic horror”, czy jak kto woli w „eldritch horror”, ale moim zdaniem mu to wyszło kiepsko. Dostrzegam pewne dziury logiczne w jego rozumowaniu i w konsekwencji w fabule. No, ale życie. Ogólnie nie uważam, że ta książka jest zła, lecz rozwiązania w niej przyjęte są frustrujące. Najśmieszniejsze jest to, że wszystko się pierdoli przez strachy jednej z kobiet na pokładzie, a kapitan-murzyn zostaje ultra-debilem i zdrajcą. Fabuła musi iść w określony sposób, inaczej nie byłoby fabuły w Warhammerze. Dla mnie ta książka to 3, gdybym miał dawać stopień w skali od 1 do 6. Nie 3+. Po prostu 3.
Ósma część to Hand of Abbadon. Powiem Wam tak: najmocniejszą częścią tej książki dla mnie jest inkwizytor Rostov. Fabuła tyczy się właśnie Hand of Abbadon i okazuje się, że to nie jeden agent Chaosu, a ośmiu różnych, którzy mają niecny plan. Plan w zasadzie jest uber-dojebany, że wyrażę to naukowo i może być ostatnim gwoździem do trumny Imperium. Klasycznie mamy pomniejsze bitwy naszych znanych już i nowopoznanych bohaterów oraz antagonistów, którzy pod koniec książki łączą się w jedną mega-bitwę, jak zawsze. To klasyka Warhammera. Wróćmy jednak do Rostova. Rostov umiera. Jest chory z powodu swojego daru psionika. Spaczenie niszczy jego ciało, sprawiając mu wielki ból. Kończy mu się czas, środki na prowadzenie śledztwa, tropy. Jest pod ścianą. Im dalej w książkę, tym jego stan robi się coraz poważniejszy. Zmienia się w schorowanego i złamanego człowieka o niezłomnej woli. Igra on z siłami, które są ponad niego, informacji szuka tam, gdzie nie powinien i trzyma się przy życiu samą siłą swojej wiary oraz poczucia obowiązku, by zniszczyć Rękę Abaddona. Rostov dostaje cenne informacje i zbiera szczątkowe siły w celu dorwania Ręki. Wiecie, co mnie w nim najbardziej urzekło? Dwie rzeczy: jak modlił się, by Imperator dał mu siłę zniszczyć Hand of Abaddon, choćby miał umrzeć w zamian za uwolnienie Imperium od tego dziadostwa oraz jak idąc na swoją ostatnią wojnę, pozostawił w bazie imperialnej na Lunie swoją świtę. Kosmitkę Cheelche, która wierna mu była jak matka i dwoje ludzkich żołnierzy. To była cała jego świta i on zostawił ich w bezpiecznym miejscu, samemu idąc na śmierć. Skwitował to w myślach tym, iż jego przyboczni są od śledztw i tropienia, nie po to, by umierać jak mięso na wojnach. No ja pierdolę, kurwa mać! Chad. Po prostu Chad.
Nim przejdziemy dalej, wspomnieć muszę postać Magdy Kesh. Kobiety-sierżant w Żelaznej Gwardii Mordian, którą poznaliśmy w drugiej części, a której przygody kontynuowane były w piątej. Teraz ona wróciła w ósmej. Od samego początku rzeczą, która ją wyróżniała, było szczęście. Magda uchodziła cało z sytuacji, w których powinna umrzeć, jak umierali wszyscy dookoła niej. Tych sytuacji przez książki jest naście, i niektóre to szansa jeden na kwadrylion trylionów (i inne wymyślone liczby), by przeżyć — a ona przeżywa. Ja nie będę aż takich spoilerów dawać, lecz ma to swoją kulminację.
Dodam też, że finalnie Rostov przeżywa i zostaje uleczony. Może służyć dalej, i to właśnie czyni. Ręka Abaddona ma przetrącone pazury i traci kilkoro członków, lecz ich cel jest osiągnięty, chociaż inaczej niż chcieli.
Książkę tę uważam za mocny element serii, głównie właśnie przez postać Leonida Rostova, który jest giga-chadem, po prostu, chociaż ma też derp moment, jak to, gdy z auto-pistola strzelił w opancerzoną głowę Lord Death Guardu. Jak by Wam to porównać? Wyobraźcie sobie, że macie na głowie hełm rycerski z późnego średniowiecza, który idzie w parze z pełną i zajebistą zbroją płytową. No i macie go na głowie, a tymczasem dostajecie strzał z recepturki. To mniej więcej jest porównanie, co auto-pistol zrobił. No, ale z tamtym Lordem poradzili sobie Imperialni w inny sposób.
Finałem serii i książką numer dziewięć jest The Silent King. Imperium ściera się tam z Nekronami.
Czym są Nekroni? O kurczę. Wyobraźcie sobie bezduszne maszyny mordu, które walą promieniami rozbijającymi materię i odsyłającymi was do niebytu nieistnienia. Rodzaj tak zaawansowany technologicznie, że ich technologia jest jak magia, gdyż manipuluje prawami wszechświata i gwałci je wedle własnej woli. Wyobraźcie sobie rodzaj, który zabił i rozbił na fragmenty swoich bogów zdradzieckich (czyli wszystkich) i używa ich jako generatorów. Rodzaj żniwiarzy życia, pożeraczy gwiazd i eksterminatorów cywilizacji. Tym są Nekroni. W książce tej śledzimy losy Mechanicusu, który próbuje grzebać w technologii Nekronów oraz obserwujemy, jakie konsekwencje to niesie. Wiele czasu poświęcamy także postaci Roboute Guillimana, który jest centralną postacią tej książki i prowadzi armie i floty Imperium, by zatrzymać albo przynajmniej spowolnić zagrożenie ze strony tych xenos w Nephilim Sector, który opanowali i ufortyfikowali ci obcy. Czym mnie ta książka mile zaskoczyła? Charakterem Roboute`a, który pokazuje raz po raz swoje człowieczeństwo, mimo że stoi kompletnie ponad resztą ludzkości, oraz przedstawieniem Nekronów jako przeciwników niemal niemożliwych do pokonania, czyli takich, jakimi naprawdę są. Mamy pokazane ich liczebność, która jest katastrofalna dla Imperium, ich potęgę wojenną oraz elitę, z którą nie radzą sobie nawet Space Marines, a Custodianie również muszą stawić im czoła w bardzo ciężkich walkach.
Książka bardzo dobrze ukazuje zagrożenie, jakim jest ten rodzaj xenos i jasno przedstawia ich supremację technologiczną. Rozwiązuje też kilka problemów fabularnych. Widać w niej nawiązania do innych książek i serii, które akurat przeczytałem i wyłapałem te subtelne wątki dziejące się w tle. Fajne jest uczucie wiedzieć dokładnie, co się dzieje, dlaczego się dzieje i skąd się dzieje. Naprawdę fajne.
Ciekawą mamy rolę Cameo kobitki, którą w II części uratowali przypadkowo Custodianie, a teraz w części IX, 10 lat później w fabule, jest ona wojownikiem milicji kościelnej i zdaje się być pobłogosławiona przez Imperatora, gdyż podobnie jak Magda Kesh ma ona swoistą nietykalność i zwiększoną siłę. Finalnie nie jest aż tak błogosławiona jak Pani Sierżant (a później kapitan), lecz przez wiele stron książki daje sobie radę. Ogólnie dzieło to jest konkretnym przedstawieniem Wojny w Pariah Nexus z nowej perspektywy, co cenię, gdyż lubię ten teatr wojny i tę część galaktyki. Osobiście nie mam pojęcia, jak Imperium miałoby pokonać Nekronów. Dla mnie jest to niemożliwe. Niemniej książkę oceniam pozytywnie.
Podsumowaniem moim będzie dłuższy wpis dotyczący tego, czym dla mnie ta seria była jako całość, gdyż pisano ją w końcu przez 5 lat, a to szmat czasu, jakby nie patrzeć. Otóż ona była… ciekawa. Ciekawa, a zarazem smutna – i to nie dlatego, że działy się tam smutne rzeczy. Narracyjnie oraz fabularnie, poza tomem V, nie ma tragedii, lecz retcon gonił retcon i widać, że Games Workshop (korpo, które robi wszystkie Warhammery) coraz bardziej skręca w stronę WOKE i MODERN AUDIENCE.
Mamy pierwszego czarnego Ultramarine`a. Zapytacie, dlaczego to takie niesamowite, że Space Marine jest czarny. Cóż, dlatego, że w lore ich takich nie było. Salamandry (zakon Space Marines) są czarni jak noc i mają czerwone oczy, ale nie mają murzyńskich rysów twarzy. Dlaczego? Otóż to przez promieniowanie gwiazdy systemu Nocturne, czyli ich świata macierzystego oraz genoziarno Vulkana (ich Prymarchy). Każdy człowiek na Nocturne (planeta macierzysta Salamanderów) jest czarny jak węgiel od słońca tej planety. Promieniowanie mutuje DNA człowieka. Obojętne, czy ktoś ma rysy kaukaskie, mongoloidalne czy afrykańskie – i tak jest czarny.
Świetnie to widać po Marinie Salamander z serii animacji na Warhammer+ Pariah Nexus. Marine ten nazywa się Sa`kan i jest czarny jak noc. Nie jest czarny od odcienia brązu, lecz od szarości, czyli typowej skóry Nocturne. Jednakże nie ma on murzyńskich rysów twarzy. Ma typowo skośne oczy, normalne usta i nos. Wyjaśniałem to wcześniej, dlaczego tak jest. Co więcej, musicie wiedzieć, że genoziarno Marines, czyli materiał genetyczny Prymarchów, kształtuje Marines na ich podobieństwo. Czyli Ultramarines mają cechy Guillimana, a Blood Angels – Sanguinusa. Dlatego wśród Blood Angels jest masa blondynów o anielskich rysach i nieskazitelnej jasnej cerze, ponieważ ich Prymarcha był taki. Corvus Corax jest albinosem i ma czarne oczy jak u opętanego. Tacy sami są jego synowie.
Dlatego wśród Raven Guard nigdy nie było czarnego, gdyż oni również byli „wybielani” przez genoziarno. Guilliman jest biały, ma blond włosy i typowo romańskie rysy twarzy (inspirowane Starożytnym Rzymem): twarde i ciężkie policzki, brodę, lekki nos itd. Tacy sami są jego synowie. Dlatego też murzyn Ultramarine w starym lore jest niemożliwy.
Teraz GW (Games Workshop) zmieniło lore, i teraz jest to możliwe. Mamy murzynów Raven Guard (którzy powinni być albinosami, ale nie są), mamy Blood Angels o ciemnej karnacji i czarnych włosach jak natywne ludy Ameryk – wcześniej niemożliwe. To ewidentny zabieg pod MODERN AUDIENCE. Nie muszę chyba dodawać, że na koniec serii murzyn Ultramarine przeżywa kolejne wojny, przeżywa swojego dowódcę i co więcej ZOSTAJE KAPITANEM SZÓSTEJ KOMPANII SWOJEGO ZAKONU I PIASTUJE JEDNO Z WAŻNIEJSZYCH STANOWISK W NIM. O nim też powstanie spin-off, w którym zmierzy się z Death Guardem. Zgaduje, że wygra… a wy, heheh?
Kiedyś w Warhammerze w ogóle nie było kobiet. Po prostu ich nie było. Teraz stanowią większość, zwłaszcza w dowództwie floty – od grup bojowych po całe floty i okręty. W uśrednieniu proporcja czasu antenowego kapitanek i admirałek do mężczyzn wynosi około 2:1. Nie trzeba dodawać, że mężczyźni często giną jak muchy, podczas gdy kobiety walczą do samego końca i prawie nic dla nich nie jest niemożliwe.
Kobiety te niestety, ale nie mają rozwoju osobistego w sumie żadnego. Nie rozwijają się jako postacie pod kątem psychiki czy moralności. Są jedynie wzmacniane.
Chociaż koronny przykład stanowi Magda Kesh, która z bycia sierżantem-zwiadowcą przeżywa bitwę wraz z Custodianami, gdzie broni się przed atakiem złowrogich duchów umarłych, potem jako jedyna w sumie przeżywa na innej planecie samobójczą wręcz podziemną szarżę, potem zdobywanie twierdzy i bunkrów, gdzie dookoła niej bądź przy niej wręcz umierają setkami ludzie. Karabiny wycelowane w nią zacinają się, granat rzucony pod jej nogi nie wybucha, albo gdy mamy drugą taką sytuację i on wybucha, to ona jako jedyna przeżywa, gdyż ktoś wpadł na ten granat i nakrył go ciałem. Kule i lasery mijają ją tabunami, gdy biegnie od osłony do osłony. Wspomaga ją w boju jedna z Sióstr Ciszy, czyli Szponów Imperatora, a gdy nasza Magda za pomocą Vortex Granade (granat tworzący wyrwę do Osnowy, która pożera wszystko dookoła), który dostała od tej Siostry Ciszy, wysadza wrogie generatorium, ten granat pożera ją — jej ciało i dusza powinny zostać zabrane do Osnowy, do wymiaru Piekła, gdzie demony torturowałyby ją po nieskończoność. Tak jednak nie jest. OTÓŻ ONA ZOSTAJE PRZENIESIONA W PRZESTRZENI POD NOGI PRZECZESUJĄCYH GRUZY MORDIAN I NIE MA TAK NAPRAWDĘ OBRAŻEŃ.
Szansa, kurwa, jedna na nieskończoność, a ona ją otrzymała. Co ja mam Wam pisać? Miało nie być spoilerów, ale się nie da. Ona wzięła topór energetyczny umierającego lojalistycznego Space Marine. Topór, którego powinna nie móc podnieść, gdyż był uber-ciężki. Powinno ją doszczętnie zwęglić pole energetyczne tego topora, gdyż był aktywny, lecz nie. Ona go dźwignęła, wpieprzyła w trzewia Chaos Space Marine i go zabiła. Ja tego nawet nie komentuję. Wiecie, do czego to porównać? Pięcioletnia dziewczyna zabijająca Pudzianowskiego w jego prime, w walce na topory właśnie. A no i zapomniałbym. Została Living Saint i swoją emanacją świętości spaliła na wiór cały oddział Death Guard (Heretic Astartes) i pojedynczym dotykiem wyparowała Lorda Chaosu Death Guardu. Tego samego, który już miał zabić Rostova. No i ona go też uleczyła. Jej światło dało mu drugie życie inkwizytorwi. Dzięki, Magda. Dzięki.
Nie mógłbym też zapomnieć o murzyńskiej królowej rycerzy Kamidar. Pierwsza czarnoskóra kobieta-rycerz (no może druga, bo jej córka była wcześniej i umiała walczyć oraz być wierna Imperatorowi) i okazała się zdrajcą, histeryczną, debilką, skurwysynką, porażką ogólnie. Wiecie, co jest w tym smutne? Nie ja to wymyśliłem, a ja i tak za to będę nazywany rasistą. Nikt jednak nie powie mi, że kłamię :)
Kobieta GroupMistress, która dowodzi całą flotą Imperium w danym ugrupowaniu (co czyni ją w sumie w top 10 oficerów całego Imperium), a nic nie robi poza darciem się „DESTROY THEM!!! FIRE AT THEM!!! BRING THEM END!!!”. Taktyka 100, po prostu, że posłużę się memem ze Skyrim. Taktyka poziom 100. Całe szczęście zabili ją Nekroni. Miała trójkę dzieci, które nigdy jej na oczy nie zobaczyły, gdyż były z tuby każde. No i dobrze. Przy takiej matce te dzieci mogłyby jeszcze dołączyć do Chaosu, bo wstydziłyby się, że Imperium nie ma lepszych oficerów.
Wątek kolejnej kobiety Tharador Yheng. O mój Imperatorze Złoty. Wpierw zwykła służka i pomocnica w czarach Dark Apostola Word Bearers. Potem przygarnął ją Czarownik Chaosu Tenebrus. Każdy jeden rozdział z nią to opisy, jaka ona jest potężna, cwana i zajebista, i jak kiedyś wszystkich rozwali i będzie najlepsza. Każdy. Każdy jeden. Nie ma tam rozdziału, gdzie ona sama do siebie nie pieprzy, co to ona nie jest i jakie ma ambicje albo ktoś jej słodzi. Ostatecznie, co jest już komiczne, zdobywa nowo odtworzony Anathame. To jest, ludzie, w dużym skrócie, bo trzeba by było o tym robić półgodzinny wykład: najpotężniejszy miecz Chaosu. Imperium ma przesrane, gdyż on został z ośmiu fragmentów znów złożony. No i kto go dostał? A no nasza Tharador, która oszukała Marina Chaosu (jakiego bardzo polubiłem i mi szkoda chłopa) i spieprzyła z mieczem, a jej nowy przydupas obiecuje jej, że zostanie Demon Princem. No to cóż. Ona ma najpotężniejszy miecz Chaosu. Jeśli dostanie Apotheosis (przemianę w demona), to będzie jednym z potężniejszych Książąt Demonicznych w settingu. Zajebiście! Nic ona sama z siebie nie zrobiła, by to osiągnąć, a to się wszystko stało dla niej.
Ogólnie, te książki cierpią z powodu zbyt luźnego przeskakiwania między humorem a horrorem. Widać, że autorzy starali się zrobić z Warhammera coś dla większej puli ludzi. Nie popieram tego.
Na plus duży oceniam postać Guillimana, Cawla, Rostova, Messiniusa, Lucerne`a oraz z Chaosu Hereka. Naprawdę kibicuję temu chaosiarzowi, gdyż to porządny na swój sposób chłop i zawodowiec, który multum poświęcił, przeżył oraz wywalczył, a finalnie od losu dostał sto razy w dupę i kotwicę w plecy. Mam nadzieję, że chłopak się odkuje.
Smutne jest to, że Warhammer 40.000 jest niszczony przez WOKE, lecz GW to świnie pazerne na kasę, które ten setting mają w dupie. Ich nie obchodzi, że kobiece postacie są wprowadzane w to uniwersum na siłę, są źle konstruowane, ich motywacje (a w większości ich brak) są kiepskie i w żadnym wypadku nie zapracowały na to, co posiadły. Robi się im po prostu krzywdę, a w ten sposób potem ludzie, którzy mówią, że te postacie są do dupy, są wyzywani od inceli. Ja już byłem nazwany incelem kilkadziesiąt razy. W dupie to mam i tyle.
Prawda boli i ma boleć. Ciężko tutaj szukać też w tej serii takich naprawdę podbramkowych sytuacji, gdzie z jednej strony jest dupa, a z drugiej dupa. Bardzo duże są ingerencje „Bogów”, gdzie losy postaci X czy Y muszą, po prostu muszą, dojść z A do B, choćby nie wiem co. Na tym bardzo cierpi tom VII. Fabuła staje się po prostu głupia, gdyż zamiast być tworzona naturalnie, jest prowadzona z góry zamierzonym finałem. Lore przy dużej liczbie drobnych bądź pośrednich retconów jest bardzo rozbudowane. Moim zdaniem czasem w złych miejscach, jak rozbijanie autorytetów inkwizytorów na ich wewnętrzne rangi. Nie podoba mi się to, gdyż to sztuczne utrudnienia i komplikacje.
Niemniej nie żałuję, że te książki przeczytałem. Nawet V. Przy niej chociaż dobrze się śmiałem. Jakie daję oceny? Otóż takie…
I. Avenging Son – 6/10
II. The Gate of Bones – 7/10
III. The Wolftime – 6/10
IV. Throne of Light – 8/10
V. The Iron Kingdom – 0/10
VI. The Martyr`s Tomb – 7/10
VII. Sea of Souls – 4/10
VIII. Hand of Abbadon – 7/10
IX. The Silent King – 8/10
Suma końcowa całej serii: 5,9/10

Ocena klasyczna jak na Warhammera. Te książki zbiorczo takie właśnie są. Średnie. Takie były zawsze. Mało jest tam książek wybitnych i mało jest takich naprawdę o kant dupska rozbić. 
To by było tyle z mojej strony, ludziska. Do następnej przygody czytelniczej!

Pozdrawiam
Autor Strzaskanego Wieloświatu

Warhammer 40.000 – Dawn of Fire
Warhammer 40.000 – Dawn of Fire
Wstecz