Chińskie bajki cz. 1
Ja w żadnym wypadku nie nazwę siebie ekspertem ani nawet znawcą tematu. Oglądałem „Naruto”, „Dragon Ball” (niektóre części), „Króla Szamanów”, „Pokemony”, „Digimony”, „Bakugany” i „Yu-Gi-Oh!”, a także może jakieś pojedyncze odcinki innych serii. Nic więcej.
Z mang natomiast kupiłem sobie pierwszy tom „Seraph of the End” i go nawet nie ruszyłem. Mam w planach natomiast czytanie piątego tomu Deluxe Edition mangi „Berserk”. Dlaczego od razu piątego? Gdyż obejrzałem stare anime „Berserk”, które ekranizowało pierwsze 13 zwykłych tomów — czyli 4 tomy deluxe (1 tom deluxe „Berserka” to średnio 3 tomy zwykłe).
Piszę tego bloga jednak w innej sprawie. Otóż na targach fantastyki w Łodzi, a dokładniej na Festiwalu Gier i Komiksu 2025, kupiłem pierwszy tom mangi „Atelier Szpiczastych Kapeluszy”. Pan sprzedawca mówił, że to taki „wschodni Harry Potter”.
Cóż… nigdy nie byłem wielkim fanem HP, lecz filmy z nim to było moje dzieciństwo, zwłaszcza pierwsze cztery–pięć części. Niemniej do zakupu tego komiksu (wiem, że fachowo mówi się manga, lecz manga to po prostu komiks ze Wschodu, więc puryści niech opanowują majtasy) przekonał mnie sam tytuł. Atelier Szpiczastych Kapeluszy… Nie wiem, jak Wy, ale mnie kupiło słowo „atelier”. To już samo w sobie brzmi magicznie i naprawdę zadziałało na mnie. Może dlatego, że jestem prostym człowiekiem, któremu mało do szczęścia potrzeba – gdyż tak naprawdę ciepło w grzejniku, woda, światło, jakaś muzyka w tle i coś do czytania wystarczą mi do bycia zadowolonym. A może dlatego, że sam ten tytuł wskazuje na mocne i przemyślane podejście do tematu magii.
Od razu też mówię: na razie nie będę robił całościowej recenzji. Nie przeczytałem jeszcze wszystkiego z tej mangi, a ona sama jest jeszcze pisana i rysowana. Niemniej chcę Wam powiedzieć, co czuję, ją czytając – a jestem aktualnie, w chwili pisania tego bloga, na tomie dziewiątym. W raptem dwa dni przerobiłem tomy 2-8, czyli około tysiąca stron komiksu. Mega się wkręciłem.
Manga ta opowiada historię świata, w którym magia jest wszędzie. Dosłownie. Wypełnia cały świat i towarzyszy ludziom na każdym kroku. W tej magicznej krainie żyje mała dziewczynka Koko (Coco), która marzy o zostaniu czarodziejką. Jej marzenie staje się rzeczywistością, gdy poznaje prawdziwego czarodzieja – i gdy w jej rodzinie dochodzi do tragedii nieumyślnie przez nią spowodowanej.
Wtedy też mała Koko zaczyna swoją przygodę z magią, by zostać biegłą adeptką sztuki magicznej i uratować swoją mamę.
To, co mnie kupiło, to piękna historia o przezwyciężaniu lęków oraz próbie naprawy świata, który – choć dobry na wierzchu – skrywa ciężkie i mroczne tajemnice. Koko i pozostałe uczennice profesora Qifreya stają naprzeciw własnym słabościom, lękom, niepewności, niewiedzy, a także realnym wyzwaniom i niebezpieczeństwom.
Dziewczynki uczą się współpracy, budowania charakteru i wyzbywania się cech negatywnych, by w zamian rozwijać te pozytywne. Z każdym kolejnym tomem dowiadujemy się też więcej o przeszłości dorosłych bohaterów tej serii, o historii świata i konflikcie magów „w kapeluszach bez rond” z tymi, których nakrycia głowy ronda posiadają.
Na tyle, na ile w tę mangę zabrnąłem, naprawdę duże wrażenie robi na mnie sposób prowadzenia narracji – taki, który poprzez dzieci i młodych dorosłych buduje bardzo dojrzałą opowieść. Pada w niej wiele, ale to naprawdę wiele mocnych filozoficznie zdań, które potrafią skłonić czytelnika do refleksji:
– To nie tak, że dorośli umniejszają dzieciom. Oni są po prostu nieufni wobec świata.
– Ludzkość jest zdolna do wielu naprawdę przerażających czynów. Chociaż bardziej przerażające jest to, jak niewielu ludzi potrafi się do tego przyznać…
– Chciałabym pomagać ludziom wszędzie, gdzie zajdę, by usłyszeć „dziękuję” w każdym możliwym języku.
Może jestem „miękki”, lecz mnie to naprawdę pozytywnie zaskakuje. Na co dzień zajmuję się tematyką śmierci, przemijania, bólu, rasizmu, seksizmu i innych takich, z fanatyzmem religijnym włącznie. Nie sądziłem, że tak bardzo kupi mnie opowieść w 98% baśniowa.
Co więcej, kreska jest naprawdę śliczna. Przynajmniej dla mnie. Według mnie idealnie oddaje to, co autorka chce przekazać, i sprawdza się wszędzie: czy to w statycznych ujęciach, zbliżeniach, szerokich planach terenu, czy w dynamicznych kadrach, gdy dzieje się akcja… Nigdzie graficzna szata nie zawodzi. Nigdzie.
Niebywale wysoko oceniam też system magiczny, polegający na rysowaniu symboli zamykanych w okręgi w celu przywoływania mocy magicznej i nadawaniu jej określonych właściwości. Insygnia, nurty, różdżki, tusz ze specjalnego drzewa, nieskończone – zdaje się – sposoby łączenia insygniów z nurtami, zależność mocy od szczegółowości wzoru i jego wielkości… To jest absolutnie od A do Z przemyślany system magiczny – spójny, przejrzysty i efektywny. Nasz zachodni Harry Potter i magia w nim to nic w porównaniu ze sztuką, jaką magia jest w tej mandze. Magia tutaj to nauka, sztuka, którą trzeba – niczym prawdziwe rzemiosło – wyćwiczyć, a nie tylko zamachać różdżką i z dobrą intonacją wymówić zaklęcie. Bardzo mnie to urzekło i zainteresowało.
Reasumując: „Atelier Szpiczastych Kapeluszy” oceniam niezwykle pozytywnie i zamierzam przeczytać całość. Jestem na tomie dziewiątym i nie powiem, mam trochę stres, bo na razie w sklepach jest tylko seria do tomu 13. Widziałem na targach tomy 14 i 15 (chyba). Niemniej w tempie, w jakim czytam, lada moment przejrzę wszystko, co ta seria na razie ma do zaoferowania i pozostanie mi czekać na kolejne tomy, co będzie dla mnie na pewno, heh, trudne, bo, jak pisałem powyżej, naprawdę nieprawdopodobnie się wkręciłem.
Polecam bardzo wszystkim, którzy lubią baśniowe przygody w magicznym świecie.
Pozdrawiam
Autor Strzaskanego Wieloświatu


