Odbicie prawdy
Do pobrania
Smugi lasera cięły powietrze jazgocząc potępieńczo, by syczeć zaciekle, kiedy wżynały się
w beton murów czy stal wrót. Animowany cień krążył pomiędzy świetlistymi strzałami mijając je z gracją pełną animalistycznej dzikości nieosiągalnej dla każdego, poza najbardziej zaprawionymi i utalentowanymi akrobatami. Nowe iluminacje rozgrzewały przestrzeń idąc z innych, przeciwnych kierunków. Czymkolwiek była ta anomalia ciemności, była właśnie brana w okrążenie. Jej ruchy stały się desperackie. Odbiła mocno w lewo przebijając się przez niebagatelne rozmiarem okno, by wlać się do środka salonu, jednego z mnogich rezerwuarów dobrobytu i splendoru w tej iglicy mieszkalnej, w Spero, w Mieście Miliarda Dusz.
Z pomieszczania na zewnątrz rezonować zaczęły rumory roznoszonych w drobne drzazgi mebli, tłuczonych zastaw, flaszek i ozdób, jak i kakofonie gardeł ludzi starających kryć się przed nieznanym zagrożeniem, które to teraz zażynało ich jak bydło. Nim rzeź ustała, czarnoopancerzeni wojowie wbiegali do miejsca kaźni przez stłuczony ekran oraz wyważone przez nich szerokie, podwójne drzwi. Wraz z ich przybyciem ciśnięte zostały bomby ogłuszające i granaty fosforowe. Rozległy się huki tak głośne, jakby sam wszechświat miał się walić, a przestrzeń tonąć poczęła w przerażająco białym świetle, które parzyło trwale oczy. Uzbrojonych mężów
i żon nic jednak nie tykało. Ich ciała od głowy po stopy osłonięte były ciemną skorupą, a wzrok zamknięty za technologicznym lustrem, które filtrowało wszystko co dla ich widzenia niebezpieczne.
A widzieli oni właśnie scenę, która mroziła krew w żyłach nienawykłych do walki.
Dziecko, dziewczynka ledwie wkraczająca w wiek nastoletni, potwornie wychudła, z twarzyczką o rysach drapieżcy, przeszytą gniewem, z ust jej drobnych krwią wymalowanych ziały na wierzch kły szpiczaste różowiutkie od posoki. Szpony jej czarne, jak krótkie noże, zamiast rączek drobnych, trzymały za pourywane lica człowiecze i organy. Nagie jej ciało z naszyjnikiem z jakimś symbolem na twardym sznurze o ciasnym splocie, choć widać, iż trawione straszliwym głodem, było żylaste i co nielogiczne - mocne, z widocznymi mięśniami po całej swojej długości. Z burzy jej skołtunionych i umoczonych w śmierci blond włosów, barwy jak złoto, ledwie widoczne były żółte, obce ślepia pełne obłędu do wszystkiego, co Boga nosi w sercu.
Czarnoopancerzeni od razu otworzyli ogień, gdy tylko celowniki podnieśli na pijaną od wina płynącego w żyłach istotę. Karabiny świetlne model Cereus zakotłowały święte fotony, lecz te ominęły potwora, który bez trudu biec zaczął w ich stronę z zamiarem zabicia egzekutorów woli Stwórcy. . Szybsza niż ludzkie oko, a żaden strzał nie mógł jej trapić. Złożywszy się do skoku, który wykonuje drapieżnik, by dopaść ofiarę, wybiła się wysoko na nogach i znalazła
w powietrzu, aby w kolejnej sekundzie opaść wśród szeregu żołnierzy Boga i zacząć ich mordować, swymi pazurami wystarczającymi, by pruć nawet ich zbroje.
Tak się jednak nie stało.
Niczym na polecenie Króla Ludzkości jeden woj poderwał swój instrument wojny i nacisnął spust. Jego intencja była szczera, wola niezmącona, a pewność absolutna. Z lufy emanującej cyjanem po całej swojej długości armaty wydobyła się z mokrym chrzęstem kula jaśniejszej i gorętszej od niejednej gwiazdy plazmy. Obłok zjonizowanego gazu zamkniętego w potężnym polu magnetycznym pomknął w stronę maszkary, niczym posłaniec niosący wieści mogące zmieniać bieg historii. Z niewyobrażalną siłą uderzył on w piersi nieludzkiej nastolatki, która detonowała wyparowującą krwią, tkankami i organami. Natychmiast dziewczynę zarzuciło do tyłu, by runęła bez ładu na kamienne płytki łamiąc o nie swoje kości. W miejscu jej klatki piersiowej pojawił się parujący gryzącym czarnym dymem krater, jaki żarzył się jeszcze na krawędziach i we wnętrzu. Istota półprzytomna od bólu i katastrofalnej rany próbowała powstać wkładając w to olbrzymi trud, lecz było to daremne. Ubiegł ją pojedynczy czarnoopancerzony, który podkutą podeszwą buta przygniótł jej osmolony i zrujnowany kark, a następnie przestrzelił wiązką sankcjonowanego lasera jej oczodoły zapewniając jej śmierć. Cisza była tym co nastało, lecz nie była ona idealna. Przerywały ją szalejący na zewnątrz wiatr oraz łkające wewnątrz ranne, lecz jeszcze żywe, kobiety z dziećmi.
- Dobra robota Panie i Panowie – rzekł tonem głębokim jak bezmiar Pustki mężczyzna, który wchodził do wnętrza zrujnowanego konfliktem pomieszczenia.
Choć wzrostem nie różnił się od reszty, to na tym podobieństwa się kończyły. Jego pancerz był prawdziwym dziełem sztuki metalurgicznej. Węglowe płyty doskonale do siebie pasujące, złote zdobienia o spisanych runiczną mową traktatach, zaawansowane serwomotory, układy wspomagające, techno-zmysły pierwszej klasy. Przy jego boku znajdował się olbrzymi pistolet będący bardziej rozmiaru karabinu. Broń rzeźbiona była jako wilk obnażający zęby, a wykonana była ze wzbogaconego magią złota, srebra i obsydianu.
Na plecach człowieka znajdował się zacny w wymiarze miecz, który emanował aurą mistyki, a po którego powierzchni wyryta była w tajemnych językach cała historia nienawiści do wszystkiego co od człowieka nie pochodzi. Twarz wyróżniającej się persony była tą należącą do mężczyzny. Jego rysy mocne, zarost pod postacią brody i wąsów długi, gęsty. Skóra jego biała, aż blada, a włosy wszystkie ciemnobrązowe, czarne niemalże. Oczy ubogie we wszystko co ludzkie, lecz bogate w każdy rodzaj wzgardy do tego co grzeszne, co szatańskie, co obce.
- Żyjemy po to, by służyć Tobie i Stwórcy, Inkwizytorze – odparli chórem Mortusi, jego elitarni szturmowcy.
- I niechaj wasza służba będzie sowicie nagrodzona w życiu wiecznym – rzekł niczym kapłan podczas nabożeństwa, by przenieść swoją uwagę na żołnierza z karabinem plazmowym, który właśnie chłodził zgrzany miotacz. – Wybitny strzał Alexios. Naprawdę wybitny. Stwórca cieszy się mając takich żołnierzy w swoich szeregach – mówił chwaląc kunszt swojego człowieka, dzięki któremu stworzenie zostało zgładzone, a nikt z czarnoopancerzonych nie zginął. Ten, słysząc takie słowa pod swoim adresem, stanął na baczność, zasalutował i skłonił się nisko w szacunku absolutnym.
Wtedy też zza pleców wszystkich wyrósł nowy głos.
- Czy już jest bezpiecznie Mistrzu Witeldonie? – zapytał lekko ochrypły i zdyszany mężczyzna.
Członek Świętego Oficjum zwrócił się ku niemu.
- Oczywiście Panie Brekhnya. Zapraszam. Dorwaliśmy go… a raczej ją – poprawił się.
Przez wyważone wrota wszedł do środka mężczyzna średniego wieku, lecz już o zaroście siwym, acz dobrze przystrzyżonym i na krótkiej smyczy trzymanym. W srebrne włosy czaszki powtykane miał złote zdobienia dodające mu splendoru. Na sobie szlachcic miał założony kirys zdobiony drogim kruszcem, zaś pod nim koszulę o bufiastych rękawach utrzymaną w kolorze jasnej, żywej żółci. Jego spodnie z materiału barwy błękitu zwieńczone były skórzanymi pasami, w których zatknięta była kabura z pistoletem automatycznym na lite pociski oraz podręczna apteczka. W dłoniach możny trzymał szablę technologiczną, której pola zdecydował się nie włączyć oraz pochodnię gazową jaka omiatała wszystko ciepłym światłem.
Widząc Inkwizytora Szlachcic postąpił do niego. Nie omieszkał on rozejrzeć się po zniszczonym salonie nie mogąc przy tym nie dostrzec zwłok ludzi, którzy byli znanymi mu mniej czy bardziej osobami, gdyż władał on tymi właśnie piętrami iglicy mieszkalnej.
- Straszliwa masakra Mistrzu – powiedział stanąwszy przed Opancerzonym Człowiekiem. – Lecz bez wątpienia, gdyby nie ty i twoi ludzie, to mało kto by mógł się z tych mieszkań
w ogóle ostać – zerknął za niego na dogasającą w spokoju maszkarę. – Czy to coś na pewno jest już umarłe?
Witeldon przeniósł swoją uwagę na bestię, a mężczyźnie nakazał pójście za nim. Jego ludzie tymczasem w pozycjach obronnych trzymali różne kąty tak, by nic nie mogło ich zaskoczyć. Strzeżonego Stwórca strzeże.
CZYTAJ DALEJ
POBIERZ CAŁE OPOWIADANIE NA GÓRZE STRONY

