Słodka Chwila
Do pobrania
Zasnute czarnymi chmurami niebo nie przepuszczało żadnego z pocałunków, jakimi Słońce chciało obdarowywać Ziemię. Oleista breja, jaka gotowała się w górze, mogła przyprawić
o mdłości każdego, kto zbyt długo by się w nią wpatrywał. Jednakże świat ludzi nie tonął
w mroku, a w świetle lamp liczniejszych od gwiazd. Ciągnące się kilometry w górę i tysiące mil we wszystkich kierunkach geograficznych betonowo-stalowe labirynty największej metropolii na świecie bez wątpienia były klaustrofobiczne. Spero, Miasto Miliarda Dusz, kryło w swych murach wiele błogosławieństw, lecz również i przekleństw. Pałace oraz świątynie wykonane
z marmuru obsypanego złotem i srebrem kipiały bogactwem, jak i luksusem. Były to szczyty
i wyższe poziomy iglic mieszkalnych. Niższe strefy spękane od biedy i obrośnięte żałością owocowały jedynie bezprawiem, samosądami oraz głuchymi wołaniami o pomoc tyleż bliźniego, co Boga.
Długą, wydawać by się mogło ciągnącą w nieskończoność, wąską aleją szły istoty człowiecze. Kurz, śmieci i ludzkie fekalia lśniły od blasku latarni. Na próżno było szukać tutaj jakiegokolwiek zacnego widoku. Grupa za grupą, banda za bandą, zmierzali przed siebie. Mijając się często zderzali się barkami i wykrzykiwali różne zacne tytuły oraz rangi. Zdarzały się również pojedyncze dwunożne zwierzęta w tej betonowej zagrodzie, do których nikt nie podchodził ani nie łączył z nimi swoich losów.
Jednym z nich był mężczyzna ubrany w dobrej jakości gruby płaszcz w barwie czarnego azurytu. Zakapturzony osobnik średniego wzrostu i przyzwoitej postury, twarz miał niewidoczną ze względu na głębię swojego nakrycia i taniec cieni, jaki był skutecznym ekranem dla wścibskich oczu. Widać było jedynie czubek wystającej brody ciemnobrązowego koloru. Człowiek szedł sam jakby odizolowany od innych. Mimo, iż nie wyróżniał się niczym, poza lepszym stanem narzuty jaką miał na sobie, każdy trzymał od niego dystans. Ciężko było stwierdzić czy powodem była zazdrość czy może też strach. Od nieznajomego dało się czuć coś innego niż wszechogarniający te sfery odór. Groza była jego perfumom. Maszerował on nie zmieniając tempa do miejsca, które znane było tylko jemu. Statyczność, nuda i melancholia były pętlami, jakie zaciskały się wokół ludzkich gardeł. Do czasu…
Przechodząc niebezpiecznie blisko bocznej alei nagle zupełnie niespodziewanie wyłoniła się ręka, która pochwyciła go za kaptur. Gdy tylko łapsko zacisnęło się na materiale, Brodacz cofnął się wykazując nadludzki czas reakcji i zrzucił z siebie odzienie. Zanim zdążyło się rozpostrzeć na wietrze, już brał swymi dłońmi za ramię przeciwnika. Złapał za bark i nadgarstek,
a następnie szarpnął ciągle zbierającego fakty człowieka do dołu, by samemu unieść swoje okute metalem kolano. Staw łokciowy pękł, a ręka wykrzywiła się w drugą stronę. Bandyta
z tatuażem w kształcie węża na lewym policzku chciał odwrócić głowę, by patrzeć na swojego kata. Kątem oka zdążył dostrzec, iż niedoszła ofiara miała na sobie pełną, kunsztownie zrobioną i wyglądającą na wytrzymałą, zbroję. Nim kolejne informacje przetarły się w jego głowie, padł ze skręconym karkiem martwy na bruk. Akcja wcale nie zwolniła. Tajemniczy człowiek zerknął w prawo, by patrzeć na biegnącego w jego stronę nożownika noszącego prostą kolczugę i mającego niezbyt bogate uzębienie. Dzieliło ich od siebie tylko sześć dużych kroków. Osiłek próbował uskutecznić wypad nożem. Brodacz przeszedł do boku, by złapać go za dłoń i zanurkować pod jego prawicę. Obrócił się będąc nisko na nogach i przemykając trzasnął swym
łokciem w splot słoneczny tamtego. Chłopek zgiął się w pół z bólu i bezdechu wypuszczając przy tym swoją broń. Właściciel płaszcza pochwycił ją i rozerżnął mu gardło gapiąc się na kolejnego marudera. Wyświetlacze siatkówkowe dały mu pełen podgląd. Ulepszony słuch izolował nowe dźwięki. Był w samym środku zasadzki.
Bandyta chciał zdzielić go żelazną pałką. Osaczony uśmiechnął się. Przerzucił scyzoryk
w ostatniej chwili do lewej ręki, by objąć prawą kończynę napastnika. Swoją lewicą zaciskając
ą się wokół sztyletu uderzył go w nos, by jeszcze w tej samej sekundzie zmienić ułożenie przedmiotu w swoich palcach i przebić jego kręgi szyjne.
Podczas gdy trzecie ciało upadało na ziemię, z błota, dosłownie obok niego, wstała i postąpiła do przodu osoba udająca żebraka. Opancerzony ustawił się do niej frontem i złożył dłoń w gest wypowiadając cicho potężnym, głębokim, ciężkim głosem jedno słowo.
- Aura.
Błysnęło światło i nędznik poleciał pchnięty niewidzialną siłą na ścianę. Jego oś szkieletowa była spękana, a on martwy.
Dwunasta część minuty była już za Brodaczem, gdy zrównał się z następnym wykolejeńcem. Zablokował jego zamach obuchem, by wbić mu nóż w serce a następnie obrócić plecami do siebie. Trzymał go jedną ręką niczym tarczę, drugą wydobył z należącej już do nieboszczyka kabury stary pistolet.
Rój kul ugodził nieoddychający już tors. Troje rzezimieszków poszarpało partnera mierząc w swój pierwotny cel. Trio pocisków wystrzelonych przez Nieznajomego wybiło tamtym z głów wszystkie przyszłe głupstwa. Kat cisnął z obrzydzeniem zwłokami biedaka, jak i odrzucił broń prochową. Niczym za sprawą impulsu wtopił swoje martwe niemalże czarne oczy w trzęsącego się ze strachu marudera. Siwiejący już człek o oczach żółtych od głodu ubrany był w rozpadające się łachmany. Stał chwilę przerażony, niepewny, by w kolejnej sekundzie odwrócić się na pięcie i uciekać. Napadnięty podrzucił kosę w dłoni chwytając za ostrze i mistrzowskim ruchem posłał ją dziadkowi w plecy. Tamten upadł, zadygotał i umarł.
Po alejce rozległo się klaskanie.
Myśliwy, który słusznie awansował z rangi ofiary przekręcił się, by znaleźć się przodem do źródła tego dźwięku. Wodząc wzrokiem systemy wyświetlały na jego oczach ukrywających się we wnękach nieuzbrojonych mieszkańców, wśród nich kobiety z dziećmi.
- Naprawdę świetny pokaz Inkwizytorze – głos swawolny, ciepły, dość lekki wyraził aprobatę dla kunsztu z jakim zabijał. – Bez wątpienia muszę przyznać, iż człowiek równa się legendzie jaka wyrosła na jego czynach – pokiwał głową z udawanym uznaniem. – A może wolisz bym zwracał się do ciebie po imieniu? Mistrzu Witeldonie?
Złotousty był wysokim mężczyzną atletycznej budowy ciała. Swoją śmiertelną skorupę okrył w zbudowany z czarnych materiałowych łusek strój przypominający formatem sutannę kościelnych sług. Cieniste kamienie kładzione niczym sznury upinały jego talię. Na szyi nosił ciężki platynowy łańcuch, do którego doczepiony był odlany z tego samego metalu prostokąt ścięty na bokach z wyrzeźbioną czaszką pozbawioną szczęki. W jej czole umiejscowiony był krwawy diament znacznych rozmiarów. Podłużna, ogolona, miła dla oka twarz mówcy kryła w sobie parę jasnoniebieskich oczu, a długie płomienne włosy były proste i starannie wyczesane.
- Wystarczyło tylko zmieść z powierzchni ziemi tamten kościół, zarżnąć kapłana i zostawić za sobą magiczny ślad – zachichotał. – Teraz zabije ciebie, a będzie to pomsta za wszystkich mi podobnych, których uśmierciłeś – powiedział i podniósł swoją dłoń prezentując liczne pierścienie. – Teraz zobaczysz potęgę mojego umysłu.
We wnękach ulicy, na której stali, dało się natychmiast usłyszeć zawodzenie i jęki. Niektóre osoby wyczołgały się ze swoich kryjówek brocząc obficie posoką. Atmosfera gęstniała. Większość nieszczęśników będących w polu rażenia tejże mocy już leżała martwa na ziemi.
Krew ich zwarzona, gałki oczne ścięte.
Inkwizytor stał niewzruszony. Zaawansowane maszyny różniczkowe i magiczny pył naniesiony na jego wzrok dostarczyły mu informacji o obserwowanym osobniku. Opali Sera. Akolita - uciekinier z kręgu czarnoksiężników Spero. Apostata, jakich należało eliminować. Inkwizycja zgładziła takich więcej niż gwiazd na niebie.
CZYTAJ DALEJ
POBIERZ CAŁE OPOWIADANIE NA GÓRZE STRONY

