0
0
Start Zakazana Biblioteka Fałszywa nienawiść

Fałszywa nienawiść

INKWIZYCJA
25 września 2024
Dzieci powinny być lepsze od nas. Są to nasze czyste karty, na które powinniśmy przelewać świat bez naszych błędów. Są one jednak często poznaczone bliznami większymi niż nasze

Do pobrania

Pobierz
Fałszywa nienawiść Pobierz bezpłatnie pełną wersję opowiadania

Dzieci powinny być lepsze od nas. Są to nasze czyste karty, na które powinniśmy przelewać świat bez naszych błędów. Są one jednak często poznaczone bliznami większymi niż nasze. Dlaczego? Otóż, gdy ktoś pisze na nowym pergaminie i choćby wielce się starał, to pomylić się rzecz ludzka. Co wtedy się robi? Skreśla się, zamazuje, wydrapuje litery czy słowa, które już wsiąkły w papier. A to wszystko pozostawia ślad, chociaż intencja była przecież dobra… 

 

- Abbatissa Margaretha, przewodnicząca Filiae Dei zakonu Miłujących Jego Odrodzenie. 

 

Dziewczynka podała kredkę swojemu rówieśnikowi. Wykonana z drewna, jakiego pełno na tym świecie, wypełniona była węglem drzewnym koloru krwi. Chłopiec wziął od niej przyrząd do rysowania i z pasją kontynuował swój obrazek. Ona tymczasem powstała z podłogi, na której obydwaj leżeli. Przeciągnęła się wydając z siebie pisk, gdy zakuło ją w boku od bezruchu. Skończywszy gimnastykę stała dalej na nogach i patrzyła w absolutnym skupieniu na to co poczynia jej druh. 

 

- Co ty rysujesz Talarkhal? – zapytała go, mając jak zawsze problem z jego imieniem, choć wielce się starała. – Powiedz, bo ja nie wiem. 

 

Mały człowiek o szarych włosach wziął obrazek w dłonie i przekręcając się na plecy wyciągnął ręce, by zaprezentować swoje niedokończone dzieło. To, że z perspektywy dziewczynki było ono do góry nogami, nie było problemem… zbytnim. 

 

- Narysowałem atera zabijającego Vermisian – ogłosił z dumą i szerokim uśmiechem prezentując swoje białe i, co już dziwniejsze, idealnie proste zęby. – Lydia, powiedz mi co myślisz – poprosił wiercąc się z ekscytacji, gdyż pewien był, że ilustracja była na co najmniej złoty medal. 

 

Biały papier ozdobiony był malunkiem grubego czarnego patyczaka o wielkich rękach i nogach jak i mocnej głowie z żółtymi ślepiami. Postać ta trzymała dwa szare kije, z których wydobywały się pomarańczowe błyskawice z białymi ścieżkami jakie zachodziły na fioletowo-żółte dziwaczne stwory przypominające z lekka robactwo. Krzyżyki na łbach istot zapewne oznaczały, że nie żyją. Wszędzie dookoła były czerwone gryzmoły i zawijasy, bądź w miarę równe tafle karmazynu. Zapewne posoka wydobywająca się z zabijanych alienusów. 

 

- A Vermisianie nie mają zielonej krwi w środku? – zapytała go zastanawiając się i pukając paluszkiem o policzek. 

 

Dzieciak zaszokowany szeroko otworzył swoje oczy, gdzie jedno było pomarańczowe, a drugie błękitne. Odwrócił obrazek, by mu się przyglądać przez moment, po czym wzrok przeniósł na nią. 

 

Ojciec mówił mi, że one mają różną. Jedne czerwoną, drugie zieloną, białą czy żółtą. 

 

Pomyślała nad tym. 

 

-Hmmmmm… Mistrz mnie jeszcze mało o nich uczył – przyznała szczerze bujając się na piętach. – Może masz rację… 

 

- Ja mam rację! – głośno potwierdził robiąc z nudów orła na podłodze. 

 

Roześmiała się piskliwie wzbudzając jego naburmuszenie, które jednak minęło szybko i on również piszczał uradowany. Dlaczego? Nie wiedział. Zerknął na jej multikolorowy arkusz. 

 

- Znowu rysowałaś kwiatki? 

 

Wzruszyła ramionami, by wygiąć ręce i drapać się po plecach.

 

- No rysowałam. Lubię kwiatki – kichnęła w dłonie. – Na Ziemi ich nie ma prawie w ogóle. 

 

Ponownie zadziwione były jego oczy. Nie wiedziała czemu, ale uwielbiała w nie patrzeć. Były duże, błyszczące, a ich anomalia w barwach, tak bardzo niespotykana, ciekawiła ją wielce. 

 

- We Wieloświecie są światy, gdzie kwiatków jest pełno – powiedział tonem eksperta, lecz głos jego był jak na doświadczonego znawcę planów rzeczywistości, trochę za wysoki. 

 

- No są… Widzę – mruknęła rozglądając się po salce, w której się bawili. Mnogie były tu wazony i donice z najróżniejszymi roślinami. Niektóre próbowała przenieść na papier właśnie przed chwilą. 

 

- Fajnie, że twój Mistrz ciebie zabrał z sobą – Talarkhal rzekł podnosząc się. – Mam kogoś do zabawy, bo w karawanie wszyscy są ode mnie starsi i nikt nie ma dla mnie czasu. 

 

Oderwała wzrok od uwięzionej natury i przeniosła go na niego. Był jej wzrostu, czyli nieduży. Prócz szarych włosów i wyjątkowego spojrzenia, miał też miłą twarz o lekko brązowej skórze i mocniejszych niż ona ustach oraz nosie. Ubrany był w strój, który jej Mistrz określił jej jako deli. Była to szata długości trzy czwarte, w tym przypadku barwy jaskrawej żółci, obszyta rubinowymi zdobieniami zwłaszcza na piersiach, kołnierzu i mankietach. Do niej chłopak miał dobrane ciemnobrązowe buty z twardej skóry noszące nazwę gutał o zadartych czubkach oraz futrzastą czapkę małgaj, które zostawił na czas bycia wewnątrz, przy drzwiach. Jego talia przewiązana była szerokim i ciężkim pasem skórzanym, na który jego lud wołało bus. Przy pasie na zapięciu znajdował się kindżał, czyli sztylet obosieczny w tym konkretnym modelu o zakrzywionym ostrzu i mocnej głowni. Rękojeść oraz pochwa broni były zacnie zdobione w ornamenty geometryczne i uzupełnione niebieskimi opalami i piwnymi cyrkonami. Chłopak dawał parę razy potrzymać przedmiot dziewczynie. Uczennicy bardzo się on podobał. Naprawdę… 

 

- Mistrz powiedział, że coś się w naszym… no… naszym portalu stało i szliśmy tu dłużej niż powinniśmy i nie zdążyliśmy zabrać… czegoś tam i musimy poczekać, aż moc magiczna mała będzie znowu – wyrecytowała z trudem aspekty bardziej trafiające do dorosłego niż do niej czy jej kolegi. 

 

Chłopak pokiwał głową jakby ją rozumiał, co było raczej wątpliwe, lecz chęci miał szczere. 

 

- A ile jeszcze musicie czekać? 

 

Zaczęła się chichrać. 

 

- Nie pamiętam – odparła bez udawania i Różnooki też złapał zaciesz. 

 

Gdy już głupawka im przeszła, a była to już kilkunasta dzisiaj, a nie było nawet południa, ubrali się. Talarkhal założył buty i czapkę, ona założyła kaptur swojego kombinezonu, po czym wyszli przez masywne wrota na zewnątrz. Powitał ich blask słońca, który długo oślepiał ich, 

a który też, gdy przestał się nad nimi znęcać, odsłonił wyciągnięte boksy mieszkalne karawany, do której należał chłopak, a które ułożone były w formie małej wioski. Z kilku kominów sączył się dym, gdyż gotowane były strawy na obiad, a w przenośnych warsztatach rzemieślnicy rodu, którego nosił w żyłach krew, pracowali według swoich cechów. Wszystko stylizowane było na architekturę miast ludzkich, gdzie kryła się nuta Kościoła, jak i Błękitnej Krwi. Widać było strzelistość, złożoność i witraże proste, acz ładne dla oka. Latarnie solarne znaczące ulice naładowane przez dzień dawały w noc, jeśli potrzeba była, wielką iluminację. W tle dostrzec można było wielki, większy co najmniej czterokrotnie od osady, statek o twardym poszyciu i olbrzymich silnikach. To był dom, jak i zarazem środek podróży międzywymiarowej, rodu Illusio. Drobni byli to możni, lecz widać było, że niebywale dbający o to co mieli. Dziewczyna podziwiała czyste niebo z białymi chmurami, jak i przyrodę zakwitłą i pełną życia. Wszystko to zupełnie było inne od śmierci i brudu Terry, do którego nawykła już, stąd też zachwyt jej był tak wielki światem Doctrina Primis na planie rzeczywistości Doctrina. 

Fałszywa nienawiść
Wstecz